El Pico de Orizaba, czyli najwyższy wulkan Meksyku... I o tym jak najłatwiej zostać słynnym polskim himalaistą.
Geozeta nr 11
artykuł czytany
8653
razy
Po chwili już razem podziwiamy widoki. Ruszamy dalej krawędzią krateru - po prawej lodowiec Jamapa, po lewej pionowe ściany. Obchodzimy przedziwną iglicę skalną, wspinamy się na kamienno - piaskową kopułę, stajemy przy plątaninie przeróżnych krzyży. Jesteśmy na szczycie El Pico de Orizaba, najwyższym wulkanie Meksyku! Na szczycie, oprócz nas jest jeszcze sześciu wspinaczy, którzy "atakowali" górę Południowym Szlakiem (Ruta Sur). Gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, kraju nieodmiennie kojarzonego tu z papieżem, posypują się gratulacje. Robimy wspólne, pamiątkowe zdjęcie. Podziwiamy widoki: na wschodzie góry Cordillera de Anahuac oraz płaska rolnicza wyżyna, na zachodzie głębokie wąwozy pokryte deszczowymi lasami opadającymi do Zatoki Meksykańskiej, daleko na horyzoncie zasnute popiołami sylwetki trzech innych wulkanów - aktywnego ostatnio Popocatepetl, Iztaccihuatl oraz La Malinche. Po pewnym czasie dochodzi do nas jeden z mijanych wcześniej wspinaczy z obozu pod lodowcem. Po krótkiej wymianie uprzejmości, zabiera się z powrotem do bazy. Pora wracać.
Na szczęście droga w dół jest o wiele łatwiejsza, więc schodzimy w ekspresowym tempie. Niebawem spotykamy siedzącego na lodowcu Benjamina. Tłumaczy nam łamaną angielszczyzną, że odnowiła mu się choroba kolan i jest w małych opałach. Zabieramy jego plecak i pomagamy mu w drodze do obozu. Po trzech żmudnych godzinach jesteśmy w "domu". Kręci się tu pokaźna grupka alpinistów, którym nie udało się wejście "naszą" Południową Drogą. Meksykanin, którego spotkaliśmy parę godzin wcześniej na szczycie, zdążył już naopowiadać głupot o naszym wejściu. Benajmin też chyba dodał swoje przysłowiowe trzy grosze. Wszyscy szczerze nam gratulują. Meksykanka mówiąca po angielsku tłumaczy nam pytania w stylu: "Czy w Polsce są jakieś wielkie góry?", "Czy często jeździmy w Himalaje?", "Czy w kraju jesteśmy znanymi wspinaczami?". Z uśmiechem odpowiadamy, że Orizaba to nasza dotychczas największa góra... Schodzimy z Benjaminem do Piedra Grande a raczej zjeżdżamy po błocie - wszędzie płyną strumyczki z topniejącego w słońcu lodowca.
W schronisku czeka na nas niespodzianka. Przyjaciel Benjamina - Andrew pyta nas, gdzie w Mexico City będziemy mieszkać przed odlotem do Polski. Odpowiadamy, że mamy tylko pieniądze na przejazd do miasta, więc trzy noce musimy przetrwać w poczekalni na lotnisku. Kanadyjczyk zaprasza nas do siebie. Jak się okazuje jest reporterem piszącym do Bloomberg Market i New York Times. Mieszka w apartamencie w najdroższej dzielnicy stolicy, więc ostatnie dni w Meksyku spędzamy pławiąc się w luksusie...
Przeczytaj podobne artykuły